W latach 2005 – 2009 Banki w Polsce oraz w kilku innych europejskich krajach masowo wprowadziły do swej oferty kredyty powiązane z kursem walut obcych, w tym przede wszystkim z kursem franka szwajcarskiego. To powiązanie polegało na przeliczeniu wypłacanej w złotych kwoty kredytu na franki szwajcarskie, ustaleniu w ten sposób początkowego salda zadłużenia, a następnie w oparciu o nie rat spłaty kredytu z uwzględnieniem stopy referencyjnej dla tej waluty. W dacie wymagalności raty, ta określona we frankach szwajcarskich rata była przeliczana po ustalanym przez Bank kursie.
Ze względu na stopę referencyjną tego rodzaju kredyty sprawiały wrażenie tańszych, i wpływały na dostępność kredytu w ogóle. Z uwagi na niższe oprocentowanie, miesięczna symulowana rata była niższa, przez co zdolność kredytobiorcy była oceniana lepiej niż w przypadku kredytu udzielonego w złotówkach. Przeprowadzane w ten sposób kalkulacje nie uwzględniały jednak potencjalnego wzrostu kursu franka szwajcarskiego. Ktoś by mógł powiedzieć, że klienci powinni sobie zdawać sprawę z tego, że skoro biorą kredyt w jakimś sensie związany z kursem waluty obcej to ten kurs będzie miał wpływ na ich zobowiązania. Rzecz jednak w tym, że sprzedaż tych kredytów odbywała się w taki sposób, że Klienci zamiast informacji o tym, że zawierają zakład (bo tym de facto był tego rodzaju kredyt) uzyskiwali informację, że frank to waluta superstabilna i że wobec tego wahania w wysokości rat mogą mieć wymiar co najwyżej kilkuprocentowy,
Tymczasem historyczna analiza danych dotyczących wartości franka wobec innych silniejszych niż złoty walut prowadzi do wniosku, że oferujące kredyty Banki, w okresie ich najbardziej dynamicznej sprzedaży, odnosząc się do perspektywy odpowiadającej średniej długości trwania kredytu (25-30 lat) nie mogły racjonalnie, bez bardzo poważnego ryzyka, wykorzystać niższych stóp procentowych w Szwajcarii dla uzyskania tańszego finansowania w innym kraju.
Świadczą o tym znane z pewnością Bankom i nieznane przeciętnym konsumentom dane dotyczące historycznego sposobu kształtowania się kursu franka szwajcarskiego wobec innych stabilnych walut jak GBP czy USD. Poza okresem 1997-2007, wcześniejsze wzrosty CHF w stosunku do tych walut potrafiły osiągnąć 100 % w ciągu dekady.
Analiza takich danych, powinna były prowadzić banki do wniosku, że wysokość długoterminowego zobowiązania opartego na tej walucie będzie z dużym prawdopodobieństwem wzrastać i tym samym, że oferowanie tego rodzaju kredytów konsumentom, pragnącym zrealizować swoje potrzeby mieszkaniowe, jest obarczona zbyt wysokim ryzykiem. Zamiast odpuścić Banki zdecydowały, że to ryzyko przeniosą na Klientów – i wiele wskazywało na to, że im się to powiedzie.
Przyczyna dla której sądy masowo już kwestionują te umowy jest inna. Chociaż argumenty dotyczące tej nierównowagi świadomości pomiędzy Bankiem a konsumentem eksponujemy w procesach tłumacząc i starając się wykazać, że konsumenci zostali wprowadzeni w błąd, a przynajmniej nie zostali w sposób którego mogli oczekiwać od Banku poinformowani o ryzykach to jednak te argumenty w procesie sądowym są na drugim planie.
Na pierwszym znajduje się ocena postanowień dotyczących sposobu wypłaty i spłaty kredytu. To ich treść pozwala na kwestionowanie umowy i to dzięki nim frankowicze masowo dziś wygrywają w sądach. Co z tymi postanowieniami jest nie tak? Otóż kredytobiorca, który przychodził do Banku przychodził z jasną potrzebą – chciał dostać 200, 300 albo 500 tysięcy złotych. Wtedy zapewniano go, że najtaniej będzie skorzystać z kredytu waloryzowanego kursem chf albo że innego ten kredytobiorca nie dostanie bo nie ma odpowiedniej zdolności kredytowej. Jednocześnie poza tym hasłem, że jest to kredyt indeksowany bądź denominowany kwestia waluty zazwyczaj w rozmowach już nie istniała. Wiadomo było, że kredytobiorca musi dostać złotówki bo złotówkami musi zapłacić za mieszkanie bądź dom który chce kupić. Kiedy zatem pojawiał się w życiu kredytobiorcy frank? Odpowiedź na to pytanie zależy od tego jaki rodzaj kredytu waloryzowanego konsumentowi zaproponowano. Zasadniczo występowały dwa rodzaje: denominowany i indeksowany.
W przypadku tego pierwszego ( czyli kredytu denominowanego) w umowie wskazywano, że kredytobiorca pożycza kwotę we frankach, której wysokość w złotych (bo wypłata następowała w złotych) będzie ustalona w dniu wypłaty kredytu w oparciu o kurs franka ustalany przez Bank w dniu wypłaty. W wypadku tych kredytów była więc możliwa taka sytuacja, że pomimo, że wskazaliście Bankowi ile będziecie potrzebować pieniędzy to ze względu na zmianę kursu pomiędzy datą zawarcia umowy a datą wypłaty pieniędzy zmieni się w taki sposób, że nie wystarczy nam na zrealizowanie celu tego kredytu czyli na zakup mieszkania. Wtedy zgodnie z umową kredytobiorcy musieli uzupełnić kwotę ze środków własnych. Co kluczowe, o tym jaki będzie ten kurs przeliczenia decydował Bank i nie miał w zakresie sposobu jego kształtowania żadnych ograniczeń.
W przypadku z kolei kredytów indeksowanych, kredytobiorcy mogli się czuć w tym sensie bezpiecznie, że ilość środków które Bank miał im przekazać była wskazana w złotówkach. Nie było więc takiej obawy, że kredyt nie wystarczy na realizacje tego co sobie zaplanowali. Zgodnie jednak z umową w dniu w którym Bank wypłacał środki przeliczał je po swoim kursie na franki szwajcarskie i w ten sposób ustalał saldo zadłużenia. Jak możecie się domyślić robił to w taki sposób, żeby na tym zarobić. W rezultacie ktoś kto pożyczył 500.000 PLN i kto chciałby oddać te 500.000 PLN tego samego dnia w którym mu je wypłacono musiałby niejednokrotnie oddać 550.000 PLN tylko z uwagi na fakt, że kwota tych złotówek została najpierw, przy wypłacie przeliczona po Bankowym kursie kupna na franki w celu ustalenia salda zadłużenia, a następnie ta jednorazowa spłata musiałaby być rozliczona, po ustalonym przez Bank kursie sprzedaży.
Taki mechanizm funkcjonował również przy spłacie poszczególnych rat. Kredytobiorcy nie wpłacali do Banku franków, choć harmonogram który otrzymywali był prezentowany we frankach tylko w złotówkach w takiej wysokości, która według ustaleń banku stanowiła równowartość tej kwoty we frankach.
Sedno, istota procesów frankowych sprowadza się właśnie do tego, że postanowienia umów, które dawały bankom możliwość ustalania tego kursu mają charakter niedozwolony, że takiej treści postanowienia dawały Bankowi możliwość wpływu na zobowiązania kredytobiorców w zasadzie bez żadnych ograniczeń. Bank mógł teorytycznie ustalić kurs w taki sposób, że już w dacie uruchomienia kredytu, kredytobiorca musiałby mu oddać 20, 40 a nawet 60 % więcej pieniędzy niż mu pożyczył.
Umowy nie zawierały żadnych zastrzeżeń, że przeliczenia będą się dokonywały po kursach średnich czy choćby po kursach średnich powiększonych o stałą marżę. Gdyby takie postanowienia się znalazły to kredytobiorca wiedziałby, że oprócz ceny za kredyt wyrażonej w oprocentowaniu musi zapłacić też za dość iluzoryczne przeliczenie waluty i znałby cenę tego przeliczenia. Banki zaś ceny tej nie podały, pozostawiły ją sobie do własnego uznania.
To właśnie te argumenty, dotyczące możliwości swobodnego i niegraniczonego wpływu Banków na wymiar zobowiązania kredytobiorców są dziś powszechnie uznawane za uzasadnienie dla ustalenia, że postanowienia dotyczące spłaty i wypłaty kredytów mają charakter niedozwolony